piątek, 29 stycznia 2016

Rozdział trzynasty

 Ugięły się pode mną nogi, gdy go zobaczyłam. Ukochanego trenera, z którym nawet siniaki były przyjemnością i oznaką postępów w treningach. Stwierdziłam, że to za dużo emocji jak na jeden dzień, najpierw wiadomość o tym, że Xavier żyje, potem moja młodsza siostra a teraz Eric. Łza szczęścia spłynęła mi po prawym policzku, miałam ochotę do niego podbiec i mimo wszystko go uściskać. Czułam jednak, że niekoniecznie wypada tak przed Radą. Otarłam szybko policzek rękawem. Kiedy ja ostatnio go widziałam? Dawno temu, teraz dopiero poczułam ogromny wstyd. Czułam, że naprawdę go lubię, a kiedy uratował mnie i potem przenieśliśmy się do tego domu za pomocą jakiegoś szkarłatnego kamienia, zostawiłam go. Tak po prostu opatrzyłam rany i kiedy jakimś cudem udało mi się powrócić do domu nie pomyślałam o nim ani razu. Nie zmartwiłam się czy wyzdrowiał, jak się czuje, czy cokolwiek. Zapomniałam w natłoku zdarzeń, które miały miejsce.
- Chaire*, mała przeciętna bokserko! – powiedział z delikatnym uśmiechem na twarzy.
- Eric? – powtórzyłam jeszcze raz, nie wiedząc w sumie, co mu na to odpowiedzieć. Prawdę powiedziawszy nie oczekiwałam tak ciepłego powitania po takim czasie.
Zlustrował mnie od stóp do głów a następnie odwrócił w kierunku Rady, skłonił się delikatnie przed nimi. Nie do końca mi się to spodobało, czułam, że bawienie się w średniowiecze to nie będzie do końca moja rzecz.
- Pozwolicie, że ją zabiorę – powiedział do nich – Wystarczy jej informacji na dzisiaj. To co stało się z Evie musiałoby być wystarczającym szokiem. Clarice, Andreusie – kiwnął jeszcze głowami w ich stronę, ale zrobił to w taki dworski sposób, potem wskazał mi dłonią wyjście.
- Czy ja też muszę się kłaniać? – zapytałam go szybko szeptem.
- Niekoniecznie – odpowiedziała i popchnął mnie lekko.
Chciałam zadać o wiele więcej pytań, ale Eric miał rację. Musiałam przetrawić informację o mojej małej siostrzyczce. Rozglądając się po tym pałacu czułam, że pewnie ona musiała czuć się tu dobrze, skoro wszyscy ją tak uwielbiali, pewnie była traktowana jak księżniczka. Wizja podobnej do mnie biegającej po tych korytarzach trzynastolatki w rozkloszowanej sukience z brokatem podpalającą dla frajdy różne rzeczy, dał mi jakieś poczucie ciepła w sercu. Może mimo wszystko przez te lata, które spędziła tutaj wraz z uwielbiającymi ją Naznaczonymi dał jej poczucie szczęścia i zaznania, chociaż odrobiny radości w życiu. Jednak po chwili wyobraziłam sobie jej drobne ciało w tej samej sukience z trzydziestoma dziewięcioma ranami kłutymi. Próbowałam się z tego otrząsnąć, ale widok ten wciąż powracał.
- Jak ja nie cierpię tej całej dworskiej etykiety – mruknął Eric i spojrzał na mnie – Pewnie nikt ci tego nie mówił, ale przykro mi z powodu Eveleen. Naprawdę była taka jak ją opisują, szkoda, że i ty nie miałaś tyle szczęścia, żeby ją poznać.
Odprowadzał ją do jej pokoju, ale inną drogą tym razem. Rozglądałam się wokoło podziwiając obrazy, posągi i inne cuda sztuki oraz architektury, którymi pewnie bym się zachwycała, gdyby nie fakt, że nie jestem ani ich zbytnią fanką, ani w nastroju na duchowe oczyszczenie za pomocą dział sztuki.
- Ją też trenowałeś? – zapytałam, patrząc w swoje nogi – Moją siostrę?
- Przez jakiś czas tak, gdy Clarise nie mogła tego robić, bo mieliśmy chwilowo poważniejsze problemy z działaniami twojego brata – odpowiedział Eric smutnym tonem.
- Nie chcę mieć takiego brata. Nienawidzę go – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.
- Rodziny nie wybierasz Rose, a póki co to jedyna jaka ci została a możliwe, że ty jesteś ostatnią szansą dla niego.
Wędrowaliśmy przez chwilę w ciszy, zanim znowu podjęłam rozmowę, żeby pozbyć się wyrzutów sumienia.
- Jak tam twoje plecy? – zapytałam – No wiesz, po ataku tamtym, kiedy to postanowiłeś zabawić się w mojego bohatera.
- To było tak dawno temu, że aż o tym zapomniałem – zaśmiał się krótko, – Ale lepiej boksujesz niż opiekujesz się rannymi, więc lepiej to sobie odpuść na przyszłość.
Musiałam przyznać mu rację, dotarliśmy w końcu do mojego pokoju. Zasmuciłam się odrobinę z tego powodu, w sumie był jedyną osobą tutaj, poza Xavierem oczywiście, które byłam pewna, że są przyjaźnie do mnie nastawione.
- Od jutra zaczynamy – powiedział Eric, kładąc mi dłoń na ramieniu – Jeszcze zrobimy z ciebie Naznaczoną, której nikt nie podskoczy – mrugnął do mnie i zniknął w oddali korytarza.
Sama weszłam do pokoju, usiadłam na łóżku i zastanawiałam się, co mam ze sobą zrobić. Chciałam też chwilowo oderwać myśli od tego wszystkiego, postanowiłam odwiedzić ponownie Xaviera, ale stwierdziłam, że przyda mi się prysznic dla oczyszczenia umysłu. Wzięłam kosmetyczkę i rzeczy, które ktoś położył na komodzie w czasie mojej nieobecności. Tak uzbrojona skierowałam się w stronę drzwi na końcu korytarza. Na szczęście w łazience nikogo nie było. Czułam jak gorąca woda powoli wypłukuje zmęczenie z moich mięśni. Oparłam się jedną ręką o ścianę i zaczęłam głęboko, kontrolowanie oddychać, tak jak często robiłam w czasie treningów bokserskich. Umysł zamieniał się w pustkę, liczyła się tylko koncentracja i gotowość do walki. Spojrzałam na swoją bliznę. Czy byłam gotowa poznać moje umiejętności, czy byłam gotowa na to, żeby pogodzić się z prawdą, z tym, ze jestem Naznaczoną? W tamtym momencie tak. Jednak to uczucie minęło wraz z tym jak zakręciłam kurek i nastała nagle cisza, którą nieśmiało przerywało kapanie pojedynczych kropel wody z moich włosów. Ubrałam się szybko i udałam się w drogę powrotną do mojego pokoju. Korytarz tym razem wydawał się strasznie długi, miałam złe przeczucia. Brakowało mi w sumie kilku metrów, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię od tyłu rzucając mną o ścianę. Wszystkie rzeczy, które trzymałam rozsypały się a ja poczułam przy gardle chłód metalu. Spojrzałam na osobę, która trzymała sztylet z wyraźną chęcią zabicia mnie. Kojarzyłam skądś tą dziewczynę, ale nie mogłam się skupić na przeszukiwaniu w pamięci obrazów wszystkich, których dzisiaj spotkałam, bo uwagę przyciągały tylko jej szare oczy tak przepełnione nienawiścią i szaleństwem. Nagle doznałam olśnienia, to była dziewczyna, którą pocieszała Avalon.
- Przykro mi z powodu J… - zaczęłam mówić, ale chyba nie powinnam.
- Nie wymawiaj jego imienia! – krzyknęła mi prosto w twarz, przystawiając sztylet mocniej, czułam jak pojedyncza kropla krwi spływa mi po szyi znika pod koszulką – W końcu przez ciebie zginął.
- Naprawdę, bardzo mi przykro – spróbowałam znowu, nadal bez skutku.
- Byliśmy zaręczeni, za miesiąc mieliśmy brać ślub! Powinnam cię zabić tu i teraz – wyszeptała głosem pełnym złości – Cała wasz trójka powinna już nie żyć, sprawiacie tylko problemy. Dobrze, że chociaż już jedno z was wącha kwiatki od spodu. To całe „cudowne dziecko Promyczek” było takie wnerwiające, że aż mi się niedobrze robiło na jej widok.
Ta uwaga o mojej siostrze obudziła we mnie pokłady agresji, co ja co mogła obrażać mnie, ale nie moją rodzinę. Nie odpowiedziałam nic, zacisnęłam tylko usta i na tyle silnie na ile mogłam wymierzyłam cios w żebra. Element zaskoczenia dał mi szansę na odepchnięcie jej. Wywiązała się krótka walka, wymieniałyśmy szybkie ciosy, ale musiałam bardziej skupiać się na unikach, w końcu ona nadal dzierżyła sztylet. Nie wpadałam na to, żeby jakoś jej go pozbawić. Powaliła mnie w końcu, przycisnęła kolanem do ziemi, odbierając dech. Chwyciła mnie za włosy i uniosła lekko głowę, żeby móc powiedzieć mi do ucha.
- Albo nie, nie zabije cię teraz – miałam wrażenie, że jej głos przypomina syk węża – Wymyślę sposób, żeby twoje odejście z tego świata było bolesne i powolne.
Odeszła, a ja resztkami sił podniosła się z podłogi, ruszyłam do swojego pokoju. Trzasnęłam drzwiami i położyłam się na łóżku skulona zaczęłam się trząść. Powinnam płakać? Nie wiem. Ale nie mogłam, wydaje mi się, że wyczerpałam już na długo limit mojego organizmu odnośnie produkcji łez. Czułam się zdruzgotana i poniżona, bolało mnie wszystko. Byłam pewna, że dzisiaj już nie odwiedzę Xaviera, nie przejęłam się nawet tym, że brudzę pościel krwią z drobnych obrażeń na ramionach i twarzy. Wolałam, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Postanowiłam tylko, że przyłożę się do treningów z Ericiem. Skoro cześć z Naznaczonych mnie tutaj nie chciała, musiałam stać się jeszcze silniejsza i jak najszybciej odkryć i nauczyć się kontrolować moją moc. Przez jakiś czas wpatrywałam się tępo w ścianę, dopóki umysł nie odmówił mi posłuszeństwa i po prostu zasnęłam. Był to bardzo zły pomysł.

Mój sen był istną kakofonię dźwięków i niewyraźnych przebłysków obrazów. Czerwień. Czerń. Góry. I non stop powtarzane przez kogoś trzy imiona. Moje i mojego rodzeństwa. Krzyki. Krew. Odgłos sztyletu zatapianego w czyjeś ciało. Eveleen. Raz. Dwa. Trzy. Ziemia nasiąknięta posoką. Dziewięć. Dziesięć. Jedenaście. Biała dziewczęca sukienka z dziurami. Dwadzieścia jeden. Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia trzy. Płomienie, wśród których sylwetki ludzi niczym cienie z twarzami wykrzywionymi w niemy okrzyk rozpaczy. Fabian. Trzydzieści pięć. Trzydzieści sześć. Odliczam z głosem w mojej głowie. Trzydzieści siedem. Trzydzieści osiem. Trzydzieści dziewięć. Krzyk bólu. Rose.

Otwieram gwałtownie oczy, próbując złapać oddech. Rozglądam się, nie wiem gdzie jestem. Nie mogę być nawet pewne czy to jawa czy sen.


* w języku greckim oznacza to „Cześć!”
_____________________________________________________________________________________________________

Ann

19 lat

czwartek, 12 listopada 2015

Rozdział dwunasty



            Poczułam czyjąś dłoń na moim ramieniu, a kiedy otworzyłam załzawione oczy, zobaczyłam Juliette, która próbowała mnie pocieszyć. Wytarłam zaczerwienione oczy rękami i powiedziałam, że wszystko jest w porządku (mimo że byłam w rozsypce, nie wiedziałam, kim, ani gdzie jestem, miałam więcej pytań niż odpowiedzi, a moim jedynym pocieszeniem było to, że Xavier cudem uszedł z życiem po ataku oszy).
            - Rada kazała zaprowadzić cię do twojego pokoju. Powinnaś coś zjeść i odpocząć, a potem z nimi porozmawiasz. - powiedziała.
            Następnie poprowadziła mnie długim korytarzem, aż do kręconych schodów, którymi weszłyśmy na drugie piętro, wyciągnęła klucz z kieszeni i otworzyła czwarte drzwi po lewej stronie korytarza.
            - Voila, oto twój pokój! - wykrzyknęła radośnie.
            Pokój był nieduży, ale jasny i przytulny. Na błękitnych ścianach wisiały bukiety suszonych kwiatów, pod ścianą po prawej stronie stało sosnowe łóżko z białym baldachimem i kremowa komoda, a naprzeciwko niej był niewielki, biały, wiklinowy stolik i dwa białe krzesła. Całość dopełniał zapach ciepłej, jeszcze parującej kolacji, którą ktoś musiał tu przed chwilą przynieść.
            - To jeden z naszych najładniejszych pokoi, więc Rada musiała ci go przyznać. W końcu jesteś naszym honorowym gościem. Jedz, zanim ci wystygnie, zdrzemnij się, a ja przyjdę po ciebie za jakieś trzy godziny. A , no i na końcu korytarza jest łazienka. - to mówiąc, wyszła, zamykając za sobą drzwi.
            Nawet nie wiem, kiedy spałaszowałam górę pieczonych ziemniaczków, piersi z kaczki w sosie porzeczkowym, sałatkę z rukoli, sera pleśniowego i żurawiny oraz jeszcze ciepłą szarlotkę z lodami waniliowymi i bitą śmietaną. Wypiłam cały kubek kompotu i cudownie najedzona położyłam się na łóżku. Spojrzałam na biały baldachim i w jednej chwili wszystkie moje problemy wydawały mi się takie odległe. Zamknęłam oczy i poczułam niesamowite ciepło rozchodzące się od brzucha aż po czubki palców i do szczytu głowy.



            Obudził mnie przeraźliwy chłód posadzki, na której leżałam. W oślepiającym świetle zobaczyłam tłum ludzi patrzących na mnie, a część z nich pogrążona była w dyskusji. Wstałam i zaczęłam iść w ich kierunku, ale zatrzymała mnie szyba. Obeszłam ją dookoła, szukając wyjścia, ale go nie znalazłam. Byłam w pułapce, w wielkiej, szklanej kuli.
            Potem wszyscy ludzie zaczęli pokazywać sobie palcami coś nad moją głową. Podniosłam wzrok i ujrzałam ponad czterometrowego, czarnego pająka, poruszającego swoimi szczękoczułkami. Powoli i bezszelestnie zaczął zsuwać się z sufitu po ledwo widocznej, srebrzystej nici. Stanął na posadzce i zdawało mi się, że jest jeszcze większy niż przedtem. Wyciągnęłam ku niemu obie dłonie, tak jakbym chciała go odepchnąć i usłyszałam za sobą chrapliwy, męski głos, od którego przeszły mnie ciarki.
            - Uważaj na swoją moc! Jesteś potężniejsza niż ci się wydaje. - powiedział wysoki, krótko ścięty Murzyn o szmaragdowych oczach. Ubrany był w czarną, skórzaną kurtkę i beżowe spodnie. Miał diamentowy kolczyk w lewym uchu i wpatrywał się we mnie.
            Chciałam mu coś odpowiedzieć, bo wydawał mi się jakoś dziwnie znajomy, ale odgoniłam tę myśl i skupiłam się na pająku. Powoli, ale dumnie kroczył w moim kierunku. Czułam, że chce mnie zabić, ale tak jakby na swój sposób. Wiedziałam, że bawi się mną, bo gdyby chciał, to już dawno wbiłby swoje ostre szczękoczułki w moje miękkie, ciepłe ciało.
            Był coraz bliżej, a ja nie miałam jak się bronić, więc nie wiedząc, co dokładnie robię, znów wystawiłam obie ręce przed siebie i wykrzyknęłam:
            - Pethaínoun ston póno aráchni! *
            Pająk rozjarzył się do czerwoności, zaczął przeraźliwie piszczeć, miotać się i cofać. Zaraz po tym padł na grzbiet i stał się zupełnie biały.
            Spojrzałam na ludzi za mną, bo nagle zapadła wręcz ogłuszająca cisza. Widziałam przerażenie, jakie malowało się na ich twarzach. Tylko mężczyzna w skórzanej kurtce szyderczo się do mnie uśmiechał, po czym rzekł:
            - Thýma égine énas dolofónos.** - i zaczął klaskać.



            Obudziłam się zlana potem i w pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem, ale na widok małego, wiklinowego stolika odetchnęłam z ulgą.
            Co to do cholery miało być? Skąd znam grekę? Kim był ten facet? I o co tu chodzi?
            Jeszcze więcej pytań kłębiło się w mojej głowie, dobrze, że dostanę dziś przynajmniej na część z nich jakieś odpowiedzi. A może na wszystkie?
            Do pokoju weszła Juliette i spytała od progu:
            - Gotowa na spotkanie z Radą?
            Kiwnęłam głową i wyszłyśmy z pokoju.



            Zaprowadziła mnie do dużych, dębowych drzwi, a po obu ich stronach zauważyłam strażników ubranych w grafitowe mundury ze złotymi guzikami. Od razu jeden z nich rozpoznał Juliette, przywitał się z nami i wpuścił nas do środka.
            Stanęłam na środku ogromnej sali, która z wyglądu przypominała nieco salę sądową. Pomieszczenie było jasne, mimo ciemnej boazerii na ścianach. Na suficie wisiał ozdobny żyrandol, a w kącie stała kamienna figura jakiegoś greckiego boga. Przy trzech, mahoniowych ławach zasiadało dwudziestu czterech ubranych w czarno-białe togi ludzi w wieku od około pięćdziesięciu do osiemdziesięciu lat. Przed nimi stało małe biurko, przy którym siedział chudy mężczyzna, o siwych, krótkich włosach i piwnych oczach.
            - Witaj Rose. Długo na ciebie czekaliśmy. - przemówił ciepłym, ale nieco szorstkim głosem. - Zanim przedstawimy ci nasze oczekiwania wobec ciebie, możesz pytać o co zechcesz, a my postaramy się udzielić ci odpowiedzi.
            Zaskoczona jego otwartością, postanowiłam na początku zadać pytanie, którego odpowiedzi najmniej się obawiałam.
            - Dlaczego mój brat mnie szuka?
            - Fabian, poprzez te osze, które na ciebie nasyła, ma cię przyprowadzić do Samaela - wyjaśnił, a widząc moją niewyraźną minę, dodał - Musisz wiedzieć, że twój brat zawsze bardzo cię kochał. Teraz prawdopodobnie jest pod urokiem Samaela, który chce cię wykorzystać do swoich celów.
            - Co ze mną zrobi? - spytałam zaniepokojona.
            - Zabije cię, aby zdobyć twoje moce, bo gdy będzie miał moce całej waszej trójki, to wtedy będzie mógł przejąć całą władzę nad światem i będzie niepokonany.
            - Jakiej „trójki”?
            - Chodzi mu o twoje moce, Fabiana i Eveleen.
            - Kto to jest Eveleen?
            - Była twoją siostrą.
            - Jak to „była”? Już nie jest? - pytałam, ale czułam, że nie chcę znać odpowiedzi.
            - Eveleen nie żyje. Kilka miesięcy temu… - zaczął
            - Poczekaj Andreusie! Myślę, że Rose nie chciałaby wiedzieć dokładnie, co spotkało Evie. - przerwała starsza kobieta siedząca w pierwszym rzędzie.
            - Clarice, ona musi wiedzieć, jak potężne są mroczne siły, bo tylko wtedy będzie mogła się przed nimi bronić. - powiedział Andreus.
            - Dobrze, ale to ja jej o tym powiem. Evie była naszą Iskierką, naszym Promyczkiem. Nazywaliśmy ją tak, bo miała władzę nad elektrycznością, m.in. mogła zgasić światło, jak również wywołać pożar. Ale twoja siostra, mimo młodego wieku, potrafiła kontrolować swoją moc i nigdy do tego nie doszło. Dwa miesiące temu znaleźli ją całą we krwi Naznaczeni z Chile w górach (nie odzywała się do nich od około tygodnia, więc zaczęli jej szukać). Samael ją zasztyletował z zimną krwią - mówiła przez łzy, które leciały jej po policzkach. - Zadał jej 39 ciosów. 39! Miała 13 lat, a was była trójka, więc ten psychol pragnął, żeby zginęła z waszych i swoich rąk, w jego opinii to wy ją zabiliście, nie on.
            Nie byłam w stanie powstrzymać łez. Płakałam, bo miałam siostrę, którą uwielbiali wszyscy Naznaczeni, która w przeciwieństwie do mnie potrafiła kontrolować swoją moc, której zupełnie nie pamiętałam, która umarła za młodo, zanim zdążyłam ją dobrze poznać, którą w okrutny sposób zabił Samael, przedtem wmawiając jej, że to ja, Fabian i ona sama jesteśmy przyczyną jej śmierci.
            - Myślę, że już jej na dzisiaj wystarczy, nie sądzisz, Clarice? - spytał ironicznie Andreus, patrząc na kobietę. - Ale zanim wypuścimy się do twojego pokoju, musisz wiedzieć, czego od ciebie oczekujemy. Aby bronić się przed mrocznymi mocami, musisz odnaleźć w sobie swoje umiejętności i nauczyć się je kontrolować. Dlatego przez najbliższe tygodnie będziesz się szkolić pod okiem najlepszego trenera jakiego znamy. Zresztą pewnie już na ciebie czeka. Wprowadź go, proszę, Marcusie.
            Strażnik otworzył drzwi, a ja zaskoczona spojrzałam na mężczyznę, który wszedł do środka.
            - Eric? - wyjąkałam.




                                                                                                                                 Oliwia M.
                                                                                                                                 22 l.


* w języku greckim znaczy to „Giń w cierpieniu pająku!”
** w języku greckim znaczy to „Ofiara stała się zabójcą.”

niedziela, 28 czerwca 2015

Rozdział jedenasty

Przebudziło mnie gwałtowne szarpnięcie samochodem. Nawet nie wiem kiedy zasnęłam. Moje serce na moment ewidentnie zapomniało jak się pompuje krew. Rozejrzałam się z przerażeniem po wnętrzu samochodu i po raz kolejny musiałam przypomnieć sobie, gdzie tak właściwie jestem.
- Wszystko dobrze? – spytała Juliette. – Koszmar?
Spojrzałam na lekko zatroskaną twarz blondynki i zrobiło mi się głupio.
- Nie… to, to szarpnięcie tylko – spuściłam wzrok, żeby ukryć zakłopotanie. Byłam cała czerwona na twarzy, a przez myśli przepływały mi obrazy z mojego snu. Akrobata przechodzący po linie, kobieta guma, wyginająca swoje ciało w sposób co najmniej niemożliwy. Oboje w kółko powtarzali „no już córeczko, twoja kolej”. Chyba jednak cieszę się, że moi rodzice nie byli cyrkowcami.
Otrząsnęłam się z zamyślenia, nie do końca wiedząc jak w ogóle takie rzeczy pojawiają się w mojej głowie. Spojrzałam przez okno. Padało. Obraz był prawie całkowicie zamazany. Wycieraczki rytmicznie wycierały szybę, co kiepsko wpływało na moją czujność, ale już nie czułam zmęczenia. Patrzyłam przez okno, starając się zauważyć jak najwięcej szczegółów, ale nie wychodziło mi to najlepiej.

~***~

Kiedy samochód zwolnił i zaczął skręcać gdzieś między drzewa rozglądałam się dookoła jak małe dziecko. Wiedziałam, że się zbliżamy. Oczywiście „zbliżamy” było jak najbardziej trafnym określeniem, ale nie znaczyło to, że jesteśmy blisko. Minęły godziny zanim auto się w końcu zatrzymało. Dopiero teraz sobie zdałam sprawę jak daleko musiały mnie wywieźć sługusy Fabiana, bo jestem pewna, że walka z oszami miała miejsce niedaleko kryjówki Naznaczonych.
Wysiadłam powoli z samochodu. Już nie padało. A przynajmniej nie tutaj, bo znajdowaliśmy się w jakiejś jaskini. Chyba. Nie wiem, szczerze mówiąc. Wyglądało jak garaż jakiegoś superbohatera. Byliśmy na tyle głęboko, że nie widziałam wjazdu. Sklepienie znajdowało się kilka metrów nade mną, a na ścianach znajdowały się lampy połączone ze sobą długimi, czarnymi kablami wiodącymi gdzieś w głąb.
Omiotłam spojrzeniem rzędy aut, które były równo poustawiane, jak na podziemnym parkingu. W sumie to dosłownie to było. Moją uwagę przykuła czarna Telsa zaparkowana po mojej prawej stronie. Poczułam silne łaskotanie w brzuchu, a łzy zamgliły mi wzrok. Szybko się jednak opanowałam i spojrzałam na Juliette.
-Chcę się zobaczyć z Xavierem – powiedziałam stanowczo.
Kątem oka zobaczyłam jak Avalon przewraca oczyma i odchodzi. Chyba mnie nie lubi.
-Powinnyśmy się natychmiast udać do Rady. Zapewne masz wiele pytań, oni ci wszystko powiedzą – kącik jej ust się uniósł. Wiedziała jak mnie podejść.
-Chcę się zobaczyć z Xavierem – powtórzyłam po chwilowej walce z samą sobą. Rada może poczekać.
-Mamy rozkaz zaprowadzić cię prosto do Rady – Juliette wydawała się lekko zniecierpliwiona.
-Chcę się zobaczyć z Xavierem! – nie obchodziły mnie ich rozkazy. Chciałam zobaczyć go na własne oczy. Nadal czułam pewien niepokój. – Tylko na chwilę – dodałam błagalnym wzrokiem.
-Tylko na chwilę – westchnęła zrezygnowana i ruszyła w głąb jaskini.

~***~

Za zakrętem jaskinia się zwężała, a sufit opadał, ale po przejściu przez ten korytarzyk stawało się przed wielkimi drewnianymi drzwiami. Otwierało się tylko ich część, która była wielkości normalnych drzwi. Były zrobione z ciemnego drewna i miało więcej metalowych okuć niż kiedykolwiek widziałam.
Przy drzwiach… ba! Wrotach! Stało dwóch rosłych mężczyzn ubranych w skórzane kurtki i skórzane spodnie. Mieli poważne miny, a dłonie spoczywały na długich mieczach. Po przeciwnej stronie mieli przytroczone pistolety. Uśmiechnęli się na widok Juliette, a kiedy ich wzrok spoczął na mnie, jeden miał wielkie trudności z ukryciem zniesmaczenia. Nie odezwali się, tylko nas przepuścili, kiwając do Juliette.
No szczerze powiem, nie tego się spodziewałam. Za drzwiami nie było litej skały. Nie. To było niesamowite! Nagle znalazłam się w pałacu! Oczywiście nie takim wytwornym z masą rzeźb i obrazów. Ściany były proste, pokryte cienkimi ornamentami. Sala była prawie pusta. Znajdowało się tam tylko podwyższenie, naprzeciwko drzwi wejściowych, a ściany były zajęte przez drzwi ciągnące się w około. Wszystkie były niewiele większe od normalnych, jednakowe, okute grubym metalem. Było ich może z 30! Jeżeli mam tu zostać, to z pewnością się zgubię.
W Sali znajdowało się kilka osób. Dostrzegłam Avalon, która rozmawiała z jakąś kobietą o długich, jasnych włosach. Jej oczy poszerzały się z każdym kolejnym wypowiadanym przez Avalon słowem. Kiedy przestała mówić, blondynka zasłoniła sobie usta dłońmi i wybuchła niekontrolowanym płaczem. Całe pomieszczenie wypełniło echo jej pełnego bólu krzyku. Upadła na ziemię, a Avalon kucnęła obok niej, delikatnie gładząc jej plecy. Usta miała ściśnięte, a brwi ściągnięte ku sobie. Napotkałam jej lodowate spojrzenie. Całą sobą mówiła mi, że to moja wina. Przypomniałam sobie rozmowę z samochodu „straciliśmy dzisiaj Jacoba”.
Nie miałam na szczęćie czasu się rozglądać. Juliette wydawała się nie mieć ochoty na tłumaczenie mi wszystkiego. Podążałam za nią. Jedne drzwi. Kolejne. Kolejne. I jeszcze jedne. Już nie wiedziałam gdzie jestem. Przechodziłyśmy korytarzami, mijałyśmy jedne drzwi i przechodziłyśmy przez inne. Ja naprawdę nie wiem jak oni są w stanie się tu orientować! Ciekawe ile kilometrów trzeba przejść, żeby się dostać do toalety…
W końcu stanęłyśmy przed dużymi drzwiami z napisem „Medyk”. Juliette stanęła przed drzwiami i rzuciła tylko krótkie „masz 10 minut, trzecie łóżko po prawej” i odeszła.
Przełknęłam ślinę i weszłam do środka. Czułam niemiły ucisk w żołądku. Raz. Dwa. Trzy. Spojrzałam w prawo. Moje oczy się rozszerzyły i wybuchłam niekontrolowanym śmiechem.
-To jest aż tak zabawne? Serio – irytacja w głosie Xaviera była tak wyraźna, że trudno jej było nie zauważyć.
-Wybacz – powiedziałam przez łzy śmiechu. – Cieszę się, że cię widzę – uśmiechnęłam się.
-Dziwnie reagujesz jak się cieszysz… - powiedział cierpko, ale kącik ust powędrował mu do góry.
-Widziałeś się może? – spytałam chichotając jak mała dziewczynka.
-Czy mogłabyś być mniej czuła? – popatrzył na mnie z wyrzutem.
-Oj biedactwo. Biedactwo. Przecież widzę, że cię połatali – uśmiech mi się poszerzył. – Czyli się widziałeś.
Byłam w szoku. Wyglądał strasznie. Był pokryty bandażami, oczy miał podkrążone, był bledszy niż zazwyczaj. Jednak kiedy do niego podeszłam i zobaczyłam najpierw zdziwienie, a potem uśmiech na jego twarzy, nie mogłam powstrzymać tej ogromnej fali ulgi i szczęścia. Nie chciałam się przed nim rozkleić, więc zaczęłam się po prostu śmiać.
Przyjrzałam się mu jeszcze raz. Głowa była owinięta bandażem, ale było widoczne, że jej lewa strona jest wygolona do skóry, a resztę włosów ścięte miał na krótko.
-Cholerne osze. Rozdrapały pół łba… - westchnął. – Ale… co ty tu robisz? Powinnaś iść do Rady. Oni są od odpowiadania na twoje pytania, a zapewne stworzyłaś już ich tysiąc. Jak nie więcej.
-Chciałam się upewnić, że żyjesz – powiedziałam sucho.
-To już widzisz – zaczerwienił się i odwrócił głowę. – Przyjdź jak już będziesz miała odpowiedzi.
-Ha?! Ciebie też dobrze widzieć… - rzuciłam i wyszłam z pomieszczenia.
Co za gbur! Człowiek się o niego troszczy a ten co?! Cham! Chamstwo!

Oparłam się o ścianę i zaczęłam płakać. Jak dobrze, że jednak żyje!
                                                                                                                                                      ________________________________________________________________________________________________________________

AlexYami
21 lat

wtorek, 9 czerwca 2015

Rozdział dziesiąty

Wpatrywałam się w lufę pistoletu, powtarzając w myślach ostatnią modlitwę. Ależ ze mnie idiotka, że tak po prostu chwyciłam zardzewiałą łopatkę i chciałam załatwić nią przebywających w tym domu, nie troszcząc się nawet o to, kogo sprowadzi wybiegająca kobieta. Widocznie podświadomie przyzwyczaiłam się do tego, że Xavier przybędzie w swojej lśniącej czarnej furze, z całą tą swoją wyniosłością i dystansem, i po prostu ocali mi dupę. Próżne nadzieje. Xaviera już nie ma. Leży na tamtej ulicy, Bóg wie, jak daleko stąd, o ile ci psychopaci nie splądrowali, a potem nie spalili jego zwłok. Leży zabity przez oszę, bo chciał mnie chronić. Najwidoczniej umarł na marne, bo ja też za moment zginę.
Co ci jest, Rose? Od kiedy z ciebie taka bohaterka? Może od czasu, kiedy musiałam zwiewać z własnego domu, spać w środku lasu i unikać śmierci z rąk jakichś dzikich demonów. Może. Teraz to już bez znaczenia.
- Zwariowałeś?!
Kurcze, czyżbym znów cudem uniknęła śmierci? Powinnam paść na kolana i dziękować Bogu za tak szlachetne rozwiązania. Do mojego niedoszłego oprawcy podbiegł rosły, barczysty mężczyzna, wydający się być jego wspólnikiem. Miał na sobie czarny t-shirt i spodnie. Włosy jego obcięte były na krótko. Przywodziły mi na myśl wojskową fryzurę rekrutów.
- Fabian chciał mieć ją żywą.
Znów słyszałam to imię. Fabian. Czego chciał ten Fabian? Nie mojej śmierci, tego mogłam się domyślać. Lub... Przełknęłam ślinę. Sam pragnął mnie zabić.
- Wracaj do pokoju - zwrócił się do mnie mężczyzna. Z pewnością był starszy od tego z pistoletem. - Nie próbuj żadnych sztuczek. Nie możemy cię zabić, czego żal mi okrutnie, bo jesteś cwaną smarkulą, ale okaleczyć cię nikt nam nie zabronił. - W jego dłoni coś błysnęło; zza paska wydobył myśliwski nóż. Zakręcił nim efektownie i ukrył z powrotem.
- Czego ode mnie chcecie? Co ze mną zrobicie? - Fakt, w mojej obecnej sytuacji powinnam być raczej ostrożna i uległa, lecz miałam dosyć niewiedzy, którą czułam przy Xavierze całymi tygodniami. Chciałam przynajmniej zrozumieć swoją sytuację i czułam, że paradoksalnie te oprychy mogą pomóc mi w tym bardziej, niż wspomniany Pan Naznaczony.
- Bądź cierpliwa. - Koleś z pistoletem uśmiechnął się jak psychol. Nie podobał mi się ten uśmiech. Było w nim coś intrygującego. Patrzył na mnie jak wygłodniały wilk na bezbronne jagnię. - Niebawem pojawi się transport i będziesz mogła wreszcie zobaczyć się ze swoim braciszkiem.
Zaśmiał się jadowicie. Coś mi mówiło, że wcale nie chcę się z nim widzieć.
- Wyśpij się. Chciałby zobaczyć cię w dobrej formie.
Ta, jasne, przemknęło mi przez myśl. Spojrzałam jeszcze raz na twarze mężczyzn. Westchnęłam w duchu. Nic nie wskóram. Nie w tym momencie. Nie bez planu i nie w starciu z nimi. Opór jak najbardziej niewskazany.
Powoli wycofałam się do pokoju, z którego wyszłam, zostawiając na podłodze prowizoryczną broń. Położyłam się na łóżku, jednak nie mogłam zasnąć. Materac był twardy, pościel cuchnęła czymś okrutnie. No i świadomość, że nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, kim jestem... Nie wiem właściwie nic. To też mógł być jakiś czynnik. Znów czułam się jak przed laty, gdy obudziłam się po wypadku z amnezją. Wypadku... Jakim wypadku? Prawdopodobnie ataku demona. Tak mówił Xavier.
Stąd mam bliznę.
Stąd jestem Naznaczona.
Stąd mam moce.
Właśnie, moce. Może gdyby chłopak nie był tak powściągliwy w dzieleniu się ze mną czymkolwiek, mogłabym teraz sama się stąd uwolnić. Zaraz zganiłam siebie za to myślenie. Chciałam wierzyć, że naprawdę wiedział o mnie niewiele więcej niż ja sama. Twierdził, że moje moce muszą zostać odkryte i przetrenowane. Szkoda, że pewnie nie będą miały okazji.

Samael...
Samael...
Samael...

Kiedy się obudziłam, imię nadal odbijało się echem w mojej głowie. Samael. Nie byłam w stanie przypomnieć sobie, gdzie i kiedy je słyszałam, lecz słyszałam na sto procent. Wiedziałam to.
Był środek nocy. Otulały mnie mrok i cisza tak intensywna, że wydawała się dzwonić mi w uszach. Leżałam w bezruchu z szeroko otwartymi oczami. Liczyłam oddechy, przypominając sobie zdarzenia minionych godzin. Jeden, dwa, dziesięć, pięćdziesiąt, sto, dwieście... Nagle usłyszałam przeraźliwy huk, który sprawił, że na moment stanęło mi serce. Gwałtownie wstałam, co zaowocowało zawrotem głowy. Na moment zrobiło mi się ciemno przed oczami. Rwetes za drzwiami ciemnej sypialni nie ustawał, przeciwnie - nabierał na sile. Słyszałam jakieś krzyki, a za chwilę wyraźne odgłosy walki. Ktoś wrzasnął z bólu, ktoś strzelił, przewrócił się jakiś mebel...
Powinnam uciekać? Schować się? A może przyłączyć się do walki, traktując napastników w myśl porzekadła, jakoby wróg mego wroga był moim przyjacielem? Zaczęłam rozglądać się po małym pomieszczeniu, szukając jakiejkolwiek broni. Zdawało mi się, że gdy spałam, pokój opróżniono jeszcze bardziej. Nie zdążyłam dobrze zastanowić się nad swoim działaniem. Usłyszałam szybko zbliżające się kroki. Padłam na ziemię, gdy drzwi otworzyły się z hałasem. Wpadła przez nie jedna osoba. Byłam w stanie przyjrzeć się jedynie jej butom - było to czarne militarne obuwie na grubej podeszwie. Postać pokręciła się chwilę po pokoju, zajrzała do dużej szafy stojącej po lewej stronie drzwi, a następnie zwróciła się do mnie żeńskim, zimnym głosem.
- Wstawaj, mała, i chodź ze mną.
Podniosłam głowę. Mój wzrok napotkał duży sztylet dzierżony przez niesamowicie szczupłą dziewczynę o dwóch czarnych warkoczach sięgających piersi. Jej czujne, zielone oczy wpatrywały się we mnie bez emocji. Na jej bladej twarzy odcinała się czerwona blizna przechodząca przez cały lewy policzek. Z nosa i wargi kapała jej krew. Nie umknęło mojej uwadze, że nazwała mnie "małą", choć była ode mnie starsza o dwa, góra trzy lata.
- Nigdzie z tobą nie pójdę - odparłam, szybko podnosząc się z podłogi.
- Na twoim miejscu jednak bym to zrobiła.
- Dlaczego mam ci ufać?
- A dlaczego nie?
- Już nikomu nie ufam - powiedziałam cicho. Wbrew mojej woli po policzku potoczyła się łza. W ciszy, jaka nagle ogarnęła cały dom, było słychać, jak spada na drewnianą podłogę. Szybko odwróciłam głowę.
- Serio, nie czas na przedstawienia. Ruchy!
W tym momencie do pomieszczenia wszedł ktoś jeszcze. Podniosłam oczy na blondynkę z włosami ciasno związanymi w kucyk. Uzbrojona była w kastet. Przez ramię przewieszony miała niewielki czarny plecak. Zmierzyła wzrokiem obydwie obecne, po czym jęknęła:
- Avalon, daj se siana. Nie mamy czasu na to, byś straszyła to biedne, zagubione dziewczę. Chodź, Rose, misja skończona. Jedziesz z nami do Castle Mountain. No chyba, że wolisz łaskawie zaczekać, aż przybędą tu sługusy Fabiana i zabiorą cię na przejażdżkę.
Tej dziewczynie bardziej gotowa byłam zaufać. Nie wydawała się być tak bezwzględna, jak jej koleżanka. Miło patrzyło jej z oczu. W dodatku wymieniła nazwę Castle Mountain. Mimo tego nie ruszyłam się z miejsca.
- No widzisz?! Gadać do słupa, słup stoi jak dupa! Ja bym ją tu zostawiła.
- Sprawdź, czy nie ma cię w salonie, Av - mruknęła blondynka z nutką irytacji. - Pomóż chłopakom. Musimy to znaleźć. To co, dasz nam się zabrać? - zwróciła się do mnie, gdy brunetka zniknęła w korytarzu, łypiąc na mnie spode łba.
- Wam, czyli komu?
- Jest ze mną grupka Naznaczonych. Przyjechaliśmy cię odbić.
- Co? Dlaczego? Skąd wiedzieliście? - W mojej głowie kłębiły się pytania. Miałam ochotę tańczyć z radości, ale jednocześnie przywalić dziewczynie z nogi od krzesła i uciec z tego psychiatryka, zanim ktokolwiek się zorientuje.
- Obawiam się, że nie mam teraz czasu odpowiedzieć na każde twoje pytanie. Na razie musi wystarczyć ci to, że mam na imię Juliett. Rozumiem twoją konsternację, ale musimy jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce. Ufasz mi?
Nie wiem, co w tamtym momencie sobie myślałam, ale kiwnęłam głową i pozwoliłam dziewczynie wyprowadzić się z pokoju. Przeszłyśmy przez ciemny korytarz usiany odłamkami szkła. Otwarty na oścież salon, w którego oszklonych drzwiach wybito szybę, był zdemolowany. Po podłodze walały się książki, bibeloty, fragmenty mebli. Leżało kilka martwych ciał. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że tak teraz będzie wyglądało moje życie. Krew, trupy i walka będą nieodłącznymi jego elementami i powinnam powoli przyzwyczajać się do ich widoku. Mimo tego zrobiło mi się niedobrze. Przy samych frontowych drzwiach potknęłam się o coś dużego i upadłam. Z przerażeniem spojrzałam prosto w martwe oczy człowieka, który wcześniej chciał mnie postrzelić. Był blady i sztywny, jedna z jego rąk wygięta była pod nienaturalnym kątem. Wzdrygnęłam się. Juliett pomogła mi wstać. W jej dotyku wyczuwałam coś swojskiego. Poczułam, że wreszcie ktoś naprawdę chce dla mnie dobrze. Wydawało mi się, że ona nie będzie próbowała mnie okłamać ani nic przede mną ukryć. W końcu dowiem się prawdy. Wyszłyśmy na zewnątrz. Dopiero teraz mogłam obejrzeć na własne oczy miejsce, w którym mnie przetrzymywano. Był to piętrowy domek z gankiem i sporym podwórkiem, na którym stało kilka aut. Dwa z nich, zaparkowane niedbale na samym środku, otoczone były wianuszkiem młodych osób w czarnych ubraniach. Wśród nich była Avalon, żywo dyskutująca z dwoma mężczyznami. Trzeci, spostrzegłszy nas, powiedział coś do reszty towarzystwa i zajął miejsce za kierownicą jednego z nich. Niski blondyn, dotychczas wymieniający spostrzeżenia z dziewczyną, wsiadł jako kierowca do drugiego.
- To wy, dziewczynki, usiądźcie sobie razem, a ja pojadę z Casperem - uśmiechnął się do nas wysoki, ciemnoskóry chłopak, drugi towarzysz Avalon, i skierował się do pierwszego samochodu. - Aha, to chyba twoje.
Podał mi sztylet, z którego wcześniej mnie ograbiono. Podziękowałam cicho i wsiadłam na tylne siedzenie auta, gdzie czekała już Juliett. Avalon zajęła miejsce obok kierowcy.
- Jestem Javed - przedstawił się, gdy odpalił silnik i wyjechaliśmy z posesji. Pragnęłam jak najszybciej opuścić to miejsce.
- Rose - odpowiedziałam, obserwując, jak upiorny dom ginie w mrokach nocy.
Przez większość część drogi nie odzywałam się, wpatrując się w błyszczące gwiazdy za oknem wozu i przysłuchując się rozmowie toczonej głównie na przodzie. Dowiedziałam się, że zginął jeden z nich. Jacob. W pojeździe za nami wieźli jego ciało. Cieszyli się, bo zabili wszystkich z "tych złych". Nie mogłam pojąć idei tak masowych mordów. To barbarzyństwo godne średniowiecza. Ja teraz też miałam stać się barbarzyńcą. Zdążyłam się jednak zorientować, że takie są zasady. Albo jesteś twardym, albo umierasz. Chyba, że jesteś mną, i każdy dba o to, by ocalić twój tyłek. Właściwie to cud, że jeszcze żyję.
- Myślałam, że będziesz chciała zadawać pytania - zwróciła się w końcu do mnie Juliett.
- Nie wiem, o co mam spytać - przyznałam się. Po chwili milczenia dodałam: - Na początek może: skąd wiedzieliście, że zostałam porwana?
- Stało się to tuż pod naszym nosem. - Dziewczyna uśmiechnęła się uroczo. - Znaleźliśmy Xaviera, zabraliśmy go do siebie i opatrzyliśmy. Wiedzieliśmy, że wiózł do nas ciebie. Zastaliśmy rozbity wóz, jego całego we krwi, ani śladu ciebie ani... pewnej przesyłki, którą miał nam dostarczyć.
Buteleczka, przemknęło mi przez myśl. Sekundę później dotarło do mnie coś jeszcze.
- Zaraz, zaraz... Xavier żyje?!
- Żyje - odezwała się Avalon. - Ledwo biedak dycha, jednak żyje. Z pomocą starszych Naznaczonych powinien dojść do siebie.
Odetchnęłam z ulgą. Poczułam wręcz, że jakieś nie do końca dające się wytłumaczyć łzy szczęścia napływają mi do oczu. Irytował mnie. Zdawał się być totalnie znudzony misją zleconą mu przez Fabiana, a potem kontynuowanej z woli Naznaczonych, jednak... chronił mnie. Nie chciał mojej krzywdy. Poświęcił się dla mnie. Mimo wszystko byłam mu ogromnie wdzięczna. I może... nie tylko wdzięczna?
- Długo tam siedziałam?
- Znaleźliśmy Xaviera wczoraj wieczorem - odparła Juliett. - Wychodzi więc na to, że przetrzymywali cię jakieś trzydzieści godzin.
Skupiłam się. To mogła być moja jedyna okazja, by dowiedzieć się czegokolwiek o sytuacji, w której się znalazłam. Nagle coś znowu zakołatało mi w głowie.
- Kto to jest Samael?
Juliett zacisnęła wargi. Zapanowała cisza. Javed przestał pogwizdywać za kierownicą i odchrząknął cicho.
- Kim jest Samael? - powtórzyłam z naciskiem.
- Bardzo, bardzo złym Naznaczonym - odezwała się po chwili Avalon lodowatym tonem. Wypuściła głośno powietrze. - Tak złym, że sprzymierzył się z demonami i zapragnął uczynić sobie podwładnymi także nas, a potem cały świat. Zwykłych śmiertelników.
- Czyli typowo... - westchnęłam.
- Problem w tym, że jakiś czas temu zgadał się z twoim braciszkiem - wtrącił się chłopak, jednak szybko umilkł. Domyśliłam się, że Avalon dała mu do zrozumienia, iż pragnie sama kontynuować historię. Rzeczywiście po chwili odezwała się ponownie.
- Jesteś siostrą Fabiana. Jesteś Naznaczona. Prawdopodobnie nawet podwójnie.
- Jak Xavier... - wyrwało mi się.
- Tak jest, jak Xavier. Blizna na twojej piersi może być śladem walki z demonem. Oprócz tego odziedziczyłaś z Fabianem jakąś wspólną moc po waszym przodku. Jesteś siostrzyczką Fabiana. Nic nie rozumiejącą i dlatego cholernie niebezpieczną w jego rękach. Jesteś jakby kartą przetargową. To dlatego te typki cię porwały, to dlatego nie zostawiliśmy cię tam na pastwę losu, to dlatego narażamy własnych ludzi, żeby ratować ci tę zieloną dupę. Właściwie najprościej byłoby cię zabić - zakończyła gorzko.
Nikt się nie odezwał. Nikt nie starał się załagodzić jej słów, obrócić ich w żart, cokolwiek.
Kurwa.

Że też musiałam urodzić się w jakiejś porąbanej rodzince nadludzi. Że też nie mogę być córką cyrkowca.

_________________________________________________________________________________________________

Oliwia Piotrzkowska
17 lat